Nawet nie wiem, od czego zacząć.
Może od pogody? Do rzyci, jedyne, co dobrego w tej odwilży to to, że zmiata śnieg i będę mogła normalnie chodzić/jeździć wózkiem. W każdym razie - wczoraj na chodnikach, ulicach był koszmar, zalegające sterty mokrego, podmarzłego jeszcze śniegu, kapiący syf z balkonów i chmur, wiatr. Mąż w pracy, rano odwiózł Agatkę, no więc kwestia odebrania jej z przedszkola - 3 przytanki autobusowe (fajna trasa na spacer, ale nie w taką pogodę!). Miała iść więc po nią moja mama, ale... z nią nie jest ostatnio najlepiej. Tak patrzę, i obawiam się, że stoi przed drugim udarem. No, ale to nie na tą notkę temat.
W każdym razie - mimo koszmarnej pogody stwierdziłam, że obie pojedziemy po Agu, biorąc rzecz jasna też wózek z Dorką, chociaż bardzo mi to pogodowo nie leżało ze względu na malutką właśnie. Ale samej mamy nie chciałam puszczać, chodzi słabo teraz, ogólnie bardzo nieuważna jest, rozkojarzona, czasem ma dziwne priorytety i nie bierze pod uwagę najpierw potrzeb dziecka. Nie chciałam z drugiej strony też sama jechać z wózkiem, bo miałam wrażenie, że Agu będzie bardzo zaaferowana, trudna do ogarnięcia, a tu idzie się fatalnie.
Efekt? Chodniki wąskie, po bokach stety brei, więc lazłam z wózkiem ja, i zamiast skupić się na drodze ciągle do tyłu patrzyłam, czy mama idzie. Po odebraniu starszej - szłam ja z wózkiem, współprowadząc go z nią (atrakcja!), oczy mając na tyłku czy mama idzie z tyłu. W autobusie - wchodzę z wózkiem, proszę mamę by Agu za rękę trzymała, wracamy w godzinach szczytu, tłok jak szlag, nie ma gdzie siąść z nią - oczywiście ją puściła, dobrze, że młoda o wózek się oparła. I najgorsze - wysiadamy...
Multum ludzi, wytarabaniłam się z wózkiem, za mną idzie mama z Agatką, i nagle słyszę: o rany boskie, Agatka! zbladłam... patrzę, a moja mama wysiadając się przewróciła oczywiście prosto pod autobus, pociągając Agatkę ze sobą, ta się uderzyła w głowę i nogę, płacz, ja zamarłam bo tuż pod kołem leżała, tu na przystanku tłum, nie ma się jak ruszyć, ja z tym wózkiem, jakaś kobieta (niech jej się w życiu szczęści jak cholera!) rzuciła się do podnoszenia małej, ja się ocknęłam, też się rzuciłam, mała płacze, mama stoi bezradna... Najgorszemu wrogowi nie życzę, jakiś zarąbście dobry Anioł Stróż nad nami czuwał, że autobus nie ruszył. I... z jednej strony miałam ochotę zrypać mamę jak szlag, dać upust nerwom, mogłaby uważać, skupiać się na tym co się dzieje, co robi. A z drugiej co? za wiek (67 lat), za chorobę mam ją rugać? Machnęłam ręką, wyściskałam córę, wycałowałam głowę, dałam na pocieszenie krówkę. Co więcej mogłam?
Podejrzewam, że kilka siwych włosów na głowie mi przybyło.
Poniżej - pierwszy wspólny spacer sióśtr :)